Słońce zachodzi rzucając swe ostatnie promienie na krawędzie zenitu niczym męczennik, zepchnięty w przepaść ratujący się łapiąc ostatnie brzegi ocalenia, ziemie pokrywa bezlitosna ciemność w towarzystwie swego sługi, nadchodzi, stąpa powoli po tafli morza niczym ten którego udaje, oczy ma zamknięte lecz widzi wszystko. Ludzie, zatracający się we własnych kajdankach trucizną przesiąkniętych wiją się i śmierci oczekują, a Ci co wiedzieli, odchodzą póki jeszcze mogą. Tańczy przemienny bożek i raduje się z przyjścia swego pana, wąż który skończył sączyć jadem swe ofiary wpełza pod kamień. Wsiada do łodzi, ten co Boga i człowieka udaje, a bezmyślne ryby za nim, na pokład wskakują i bez wody wysychają. Tak dnia pierwszego, zagłada przywita, siądzie niczym u siebie w domu i uśmiechnie się, szepcząc "Witajcie"